Między biegunami. Nadwiślańskie perspektywy w obliczu upadku hegemonii USA

w nawiązaniu do neoeurazjanizmu

Niemalże dekadę temu w swoim zbiorze esejów Czwarta Teoria Polityczna Aleksander Dugin zawarł stwierdzenie, że choć oś Paryż-Berlin-Moskwa jest bardziej widmowa niż kiedykolwiek, to z widm – jak to ujął – rodzą się czasem wielkie wydarzenia. Dziś kurczy się hegemonia Stanów Zjednoczonych, a inne wielkie przestrzenie, zwłaszcza eurazjatycka (Rosja) i azjatycka (Chiny) coraz mocniej określają swoją pozycję. Balans i skala relacji zachodzących między odradzającymi się mocarstwami zależne są od układów rozwijanych na naszych oczach, jak np. zbliżenia Rosji z Chinami, ze współpracy imperium eurazjatyckiego i imperium azjatyckiego powstałaby bowiem hiperpotęga, której USA zawsze się obawiały; jednocześnie w obliczu budowy Nord Stream-2 oraz inicjatywy Pasa i Szlaku odradza się wizja Karla Haushofera (w uproszczeniu Berlin-Moskwa-Azja Wschodnia), czyli w tym wypadku zbliżenie Niemiec z Rosją oraz Chin z Azją Centralną i Europą (Pas), a także Bliskim Wschodem i Afryką (Droga). Dochodzą do tego świeże niuanse: Turcja w obliczu informacji o podwojeniu ceł na stal i aluminium może pokusić się o zmianę strategicznych sojuszników, a podzielenie kaspijskiej ropy i kawioru pomiędzy Rosję, Irak, Kazachstan, Azerbejdżan i Turkmenistan w ramach świeżo podjętego porozumienia wyklucza udział państw zewnętrznych w rejonie, jednocześnie umacniając pozycję Rosji; staje się ona tym atrakcyjniejszym potencjalnym partnerem dla Niemiec i dla Francji, która to Francja mogłaby z kolei w ramach tak powstałego bloku kontynentalnego powrócić do założeń gaullizmu, tym samym rozszerzając swoje wpływy na Europę południowo-wschodnią i docelowo na Afrykę, w pełni reaktywując kolonialną tradycję. Biorąc pod uwagę skalę przebiegunowania światowej polityki i gospodarki oraz wagę głównych podmiotów w tym procesie, można odnieść wrażenie, że państwa narodowe rzeczywiście są jedynie przedłużeniem status quo, przystankiem na drodze do liberalnego „końca historii”, który nigdy nie nastąpi, a ich suwerenność i integralność terytorialna w wielobiegunowym świecie złożonym z mocarstw, imperiów, czy państw-światów jak nazwałby to rosyjski geograf, eurazjanista Piotr Sawicki, to mrzonka, która zostanie boleśnie rozwiana. Przed Polską pojawiają się więc nowe dylematy, nowe obowiązki i nowe opcje dialogu.

Wielki Szatan się boi: kontekst w pigułce

Działalność Donalda Trumpa od kampanii wyborczej aż do teraz zdaje się być żywcem wyjęta z postmodernistycznej kreskówki dla nadpobudliwej młodzieży. I nie chodzi już w najmniejszym stopniu o pozyskiwanie elektoratu poprzez obietnice wybudowania muru na granicy z odwiecznie dojonym przez USA Meksykiem, której nikt normalny nigdy nie brał na poważnie, czy o rzucane na wiatr i chyba z nikim nie konsultowane deklaracje rodem z Gwiezdnych Wojen (militaryzacja kosmosu – true story), a o przerysowane wręcz w swojej chaotyczności podejście do nieuniknionego upadku jednobiegunowego świata: najpierw deklaracja poprawienia stosunków z Rosją, później szczucie na Rosję, potem uśmieszki do Putina, a teraz kolejna spazmatyczna medialna bitwa na policzki związana z zapowiadanymi sankcjami za rzekome użycie nowiczoka – a więc znów przedstawienie dla głodnego igrzysk tłumu (wyborców). Wszystko to podszyte rosnącym lękiem przed Chinami, niewątpliwą głupotą samego Trumpa oraz wzajemnym zwalczaniem się stref wpływów wewnątrz Stanów Zjednoczonych. Z pewnością jednak nasz atlantycki okupant zdał sobie sprawę z tego, że nie może dłużej ignorować przestrzennego charakteru procesów politycznych, gospodarczych i kulturowych oraz z faktu, że nikt poważny w Ponowoczesności nie daje się nabrać na amerykański „eksport bezpieczeństwa” do strefy rozłączności, czy na linearną wizję rozwoju, wedle której liberalny wzorzec amerykański stanowi standard i ideał, który cywilizacje „słabiej rozwinięte” muszą dogonić, by żyć w wiekuistej fazie „prosperity”. Przede wszystkim USA nie stać ani na utrzymywanie takiego mitu, ani na ucieczkę w postaci izolacjonizmu. Mike Pompeo nie bez powodu biega ostatnio po świecie jak kot z pęcherzem, Trump nie bez powodu nie nazywa już Kima „little rocket man” (Pompeo latał nawet do KRLD z płytą „Rocket man” Eltona Johna, żeby załagodzić debilne żarty swojego przełożonego), nie bez powodu – po kilku miesiącach twitterowego chojraczenia – Trump czeka w Helsinkach aż zwyczajowo już spóźnialski Putin zaszczyci go rozmową i nie bez powodu opieprza europejskich przywódców za to, że nie przeznaczają tak wiele, jak powinni, na zakup amerykańskiego złomu. Wreszcie, nie bez powodu odnosi się wrażenie, że w sterowanych przez USA polskojęzycznych mediach nagonka na Rosję, której świadkami byliśmy przez ostatnie lata, nieco spadła – stopniowo, bo stopniowo i z pewnymi przerwami, ale o „Putinie – nowym Hitlerze” media nie trąbią dziś tak, jak miały w zwyczaju. Stanom Zjednoczonym nie chodzi już bowiem tylko o zbrojenie wschodniej flanki NATO i budowanie sieci wpływów w rejonie bałtycko-czarnomorskim (ten został już 1. wydojony i wyposażony w złom 2. obstawiony wojskiem okupanta 3. ugłaskany krasomówstwem), a o odciągnięcie Rosji od sojuszu z Chinami w jakiejkolwiek jego formie oraz, w drugiej kolejności, „przytulenie” swojej odrzuconej niegdyś w ramach wojny o niepodległość matki: Wielkiej Brytanii, a przy okazji – prośbą lub groźbą – także Europy kontynentalnej,  której interes zbieżny jest z interesem Rosji i nie idzie w parze z awangardą „nowej Europy”, Europy atlantyckiej. Sprzeczność interesów euroatlantyckich i interesów europejskich jest oczywista od rozpadu ZSRR, a zwłaszcza od czasu wojny w Iraku, teraz natomiast została uwydatniona np. przez otwarte fochy Polski, Litwy i Łotwy wobec budowy Nord Stream-2. Trzeba więc stale podkreślać, że nie ma czegoś takiego jak „paneuropeizm”, w ramach którego powstałaby wielka przestrzeń europejska; należy podkreślać podział Europy na atlantycką, a więc Wielką Brytanię wraz z nową Europą (postkomunistyczne państwa, które weszły do NATO; Polska i kraje bałtyckie) oraz kontynentalną pokrywającą się z tzw. starą Europą, gdzie główną rolę odgrywają Niemcy i Francja. Choć i wewnątrz tych podziałów nie wszystko jest czarno-białe, będzie miał on wpływ na odradzające się wielkie przestrzenie azjatycką i eurazjatycką, dla których Europa stanowi nie więcej i nie mniej, niż półwysep upstrzony różnorodnością kultur i wpływów gospodarczo-politycznych. Od strony moralnej neoeurazjanizm potępia kierunek, w jakim zmierza cywilizacja Zachodu, starą Europę uznaje jednak za naturalnego sojusznika (wspomniana oś Paryż-Berlin-Moskwa, a do tego potencjalnie Włochy i Hiszpania) pod względem gospodarczym oraz pod względem automatycznej neutralizacji nowej Europy jako wyspy wpływów atlantyzmu. Dla Stanów z kolei powrót na, nie tyle kulturowe, co finansowe, łono swojej matki, to jedno z niewielu małych wyjść, aby nie obudzić się pod chińskim butem (i nie jest tu konieczny Brexit, wewnątrz UE Wielka Brytania może działać bowiem na korzyść USA). A chiński but, jak wiadomo, coraz śmielej następuje na światową gospodarkę, robiąc to ciszej, taktowniej i bardziej umiejętnie, niż Wujek Sam; idea nowego jedwabnego szlaku jest w fazie rozwoju, w której to sytuacji Stany nie mają nic do gadania, tak jak i w sprawie petro-yuana (w tych czasach i w przypadku Chin takie numery, jak z Husseinem, czy Kadafim już nie przejdą), czy planowanego kanału na przesmyku KRA, którego głównym beneficjentem byłyby Chiny.

Nic więc dziwnego, że Wielki Szatan się boi; lęk przed upadkiem musi przeważyć i Trump, po okazjonalnych drgawkach wścieklizny wobec Rosji, będzie stopniowo łagodzić stosunki z Putinem. Być może zderzenie cywilizacji zakończy się podziałem wpływów i w miarę pokojowym współistnieniem panregionów. Z pozycji wściekłego psa na smyczy amerykańskiego imperializmu, jaką od 89 roku zajmuje Polska, mogłoby się wydawać, że nic, tylko się radować; to znaczy tym, którym nie odpowiada pozycja psa, mogłoby się wydawać, że można się radować – nie zostaniemy wszak po raz kolejny mięchem armatnim w obronie interesów hamburgerów i baked beans. Sęk w tym, że to wszystko było już mniej więcej wiadome. Zimna wojna nauczyła światowych przywódców, że lepiej jest podzielić wpływy, niż milionami zabijać potencjalnych roboli; kraje „rozszczepione” leżące na liniach międzycywilizacyjnych dobrze jest neutralizować, a wojna nuklearna nie opłaca się nikomu i pozostaje raczej w rejonach naukowej fikcji. Dużo bardziej opłacalna i przede wszystkim wystarczająca dla osiągnięcia celu jest wojna informacyjna prowadzona poprzez sieć medialno-społecznej (dez)informacji. Tę jednak USA przegrywają, próbują więc ucieczki w propagandę sukcesu, a także wizerunkowego umniejszenia pozycji Chin, czego desperacki przykład widzimy w twitterowych wypowiedziach Trumpa[i].

Zamknąć kundlowi mordę

Aleksander Dugin zasłynął w polskim Internecie stwierdzeniem, że państwa nowej Europy, jako antyrosyjskie i antyeuropejskie „kukułcze jajo” swojego nowego pana – Stanów Zjednoczonych, muszą zostać wchłonięte przez przestrzeń europejską bądź przestrzeń eurazjatycką w odradzającym się świecie wielobiegunowym[ii]; zostało to przez wielu odczytane jako poważny element programu rosyjskich neoeurazjanistów aby anektować Polskę bądź dokonać jej rozbioru (przy czym Dugin zawahał się, przyznając Polsce słowiańską przynależność i jednocześnie odrzucając ją jako część Eurazji ze względu na katolicyzm). Teza, że Polska ma zostać wchłonięta przez Federację Rosyjską nie jest w żaden sposób usankcjonowana i wynika po części z niezrozumienia różnicy pomiędzy państwami narodowymi, a cywilizacjami; jest to ponadto projekcja naszych własnych lęków, których nie pozbędziemy się, dopóki nie zaczniemy zwracać uwagi na kontekst. Tak więc Dugin powiedział, że zniszczony musi zostać kordon sanitarny, złożony z tych państw Europy środkowo-wschodniej, które po odłączeniu od bloku komunistycznego nigdy nie poczuły się częścią starej Europy. I rzeczywiście, Europa środkowo-wschodnia jako kordon sanitarny nie ma racji bytu, ponieważ skazana jest w ten sposób na funkcjonowanie jako nieokreślony kulturowo i cywilizacyjnie, dojony przez obce korporacje pas baz wojskowych; nie wspominając już o tym, że państwo buforowe również siłą rzeczy stanowi „własność” tego, do kogo owe bazy należą i jest to rola raczej niechlubna, o czym regularnie się przekonujemy. Żaden kraj nie ma prawa istnieć jako część kordonu sanitarnego i nie ma prawa istnieć jako niepewny swojej tożsamości podrzutek geograficznie oddalonych mocarstw – nie, jeśli rości sobie prawo do podmiotowości. Bo nie jest wtedy pełnoprawnym państwem. Bo nie jest to istnienie, tylko wegetacja skazana na powolny zanik. Rosja zaś nie jest europejska i nie jest państwem – Rosja jest eurazjatyckim imperium i dopóki my, Polacy, tego nie przyznamy, to nie mamy szans na współtworzenie współmiernej do rozmiarów naszego wschodniego sąsiada strefy wpływów, w której będziemy czymś więcej, niż „podrzutkiem” obcego mocarstwa, ani też – w wariancie zostania „wchłoniętymi” bądź też świadomego włączenia się w przestrzeń eurazjatycką (nie Federację Rosyjską!) – na stanie się pełnoprawnym uczestnikiem eurazjatyckiej geopolityki.

Jeśli chodzi o przestrzeń europejską, to kulturowo, czy etnicznie, zachodnia Europa już nie istnieje (wskutek, w dużej mierze, agresywnej polityki USA), nie potrzebuje jednak ani polskiego wpływu kulturowego, ani naszej obrony pod żadnym innym względem. To, czego Zachód chce, czy chciał w ostatnich kilkudziesięciu latach, od Polski, to nie nowy dywizjon 303 (o którym z taką nostalgią wypowiadała się Theresa May, gdy zapowiadała przeznaczenie milionów funtów na walkę z „rosyjską propagandą” w naszym rejonie), a polska siła robocza i gospodarcze wpływy nad Wisłą. W ewentualnej sytuacji zagrożenia Wielka Brytania przytuli się bowiem do USA, Niemcy do Rosji, a Francja swoim zwyczajem schowa się tam, gdzie najwygodniej; korporacje zaś będą działać tak, jak działały. Co więc może zrobić Polska w tej bitwie tytanów? Jako część kordonu sanitarnego: nic. Taka jest odpowiedź – Polska nie może zrobić NIC, tylko pójść na dno uczepiona smyczy swojego pana zza oceanu, skomląc jak wierny kundel. Sęk w tym, że tonący brzytwy się chwyta (jeśli ma choć odrobinę instynktu samozachowawczego) – za zamkniętymi drzwiami w Helsinkach padają więc słowa, których Trump nie zdradzi swojemu „sojusznikowi”, niedawno jeszcze łechtanemu na placu Krasińskich i przez lata szczutemu przeciwko Rosji. Teraz jest nowy rozkaz: leż spokojnie i daj się łechtać choćby i z obu stron, bylebyś, kundlu, nie szczekał. Trzeba ponadto powiedzieć sobie szczerze, zarówno na podstawie doświadczeń historii dwudziestego wieku, jak i obecnych realiów, że świat wielobiegunowy, w którym państwa narodowe takie, jak Polska, mają rację bytu, to w chwili obecnej miraż z punktu widzenia Europy środkowo-wschodniej. Tak długo, jak całkowicie ignorujemy możliwość współpracy z Turcją oraz głębszej współpracy z Grupą Wyszehradzką, tak długo jak pozwalamy mydlić sobie oczy ideą kontrolowanego przez USA „Trójmorza”, tak długo jak – wespół z Ukrainą – jesteśmy wyspą amerykańskiego wpływu w rejonie, nie ma absolutnych szans na podmiotowość w obliczu sytuacji, w której USA złagodzi stosunki z Rosją, a Chiny, Azja centralna i Europa zachodnia urosną w siłę połączone naziemnymi trasami przepływu towarów. W takim wypadku czeka nas bowiem co najwyżej świat, w praktyce, dwubiegunowy. Pierwszym biegunem będzie oś Berlin-Moskwa-Pekin, ewentualnie Paryż-Berlin-Moskwa-Pekin, na której Polska zostanie pięknym, acz mało szanowanym, przystankiem, bądź oś Berlin–Moskwa-Pekin (Paryż-Berlin-Moskwa-Pekin), na której Polska zostanie piękną, acz znienawidzoną, euroatlantycką wyspą skazaną albo na rolę fasadowego straszaka w koegzystencji cywilizacji… albo na zatopienie. I zatopiona zostanie – ale nie przez „nowego Hitlera” za Wschodu, o którym nadawały media przez ostatnie lata, a przez swojego własnego suwerena, czyli drugi biegun: Stany Zjednoczone (skumane zapewne z Izraelem i Arabią Saudyjską, które potrafią dogadać się z także i z Rosją, kiedy trzeba). Może zdarzyć się tak, że USA – w zamian za zachowanie jakiejkolwiek podmiotowości – sprawią, że po raz wtóry zostaniemy oddani imperium eurazjatyckiemu, czy nam się to podoba, czy nie, nie będziemy jednak stanowić jego integralnej części (tak jak nie stanowiliśmy integralnej części ZSRR), bo po raz kolejny w historii nie opowiedzieliśmy się jasno, co do własnej kulturowej i geopolitycznej przynależności. Łata kundla zostanie nam przyczepiona na wieki za to, że daliśmy zamknąć sobie mordę, patrząc smutno w kierunku naszych panów rozmawiających za zamkniętymi drzwiami.  

W każdym z rzeczonych scenariuszy Polacy, jeśli nasz rząd nie zmieni nastawienia, pozostaną raczej tym samym, czym są teraz: tanią siłą roboczą obcych korporacji we własnym kraju, tyle że oprócz firm amerykańskich, niemieckich, czy portugalskich, na nadwiślański rynek wejdą także korporacje rosyjskie (jak podaje portal Business Insider, na polski rynek w ilości ponad setki sklepów dyskontowych wejdzie wkrótce rosyjska sieć Mere) i to będzie jedyna znacząca różnica w naszej egzystencji. Pozostaje liczyć na to, że rosyjskie sieci kupować będą żywność i inne produkty od polskich rolników i wytwórców… I choć jest to prawdopodobne, to pozostaje nadzieją desperata – nadzieją żyznego kraju jak Polska, w którym brak lojalnych wobec polskiego narodu rodzimych przedsiębiorstw (hurra, wolny rynek), owoce gniją, nie ma bowiem komu ich skupować, a ziemia w coraz większym stopniu wyprzedawana jest pod budowę osiedli szeregowych „developerskich” gównodomków albo mordowana uprawami rzepaku i kukurydzy. Mając pod stopami tak żyzną ziemię, to ziemią powinniśmy żyć, a nie nadzieją.

Podczas gdy współpraca gospodarcza z Rosją jest oczywiście pożądana, to powyższy scenariusz nie przedstawia sobą pansłowiańskiej przyjaźni, ani współpracy na równych warunkach: nie dlatego, że „nowy Hitler”, nie dlatego, że rosyjscy inwestorzy są „źli”, a dlatego, że Polska odmawia sobie podmiotowości, nasz rząd zaś z uporem maniaka utwierdza rolę narodu polskiego jako wyrobników we własnym kraju, pozbawionych tożsamości, ideologii, możliwości dialogu, państwowej ochrony przed wyzyskiem, odpowiedzialności za własną ziemię i własną krew. Trzeba więc zająć odpowiednie miejsce w obecnych przetasowaniach: inaczej jedynym dylematem, jaki nam pozostanie, będzie to, której ze stron mamy podlegać – w najlepszym wypadku. W obliczu naszych wcześniejszych doświadczeń (rozbiory, traktat brzeski, pakt Ribbentrop-Mołotow), a także milczenia obecnych władz Rzeczypospolitej w najistotniejszych kwestiach, „wybór strony, której mamy podlegać” wydaje się opcją nad wyraz optymistyczną i raczej już przedawnioną.

Zarówno przekora, jak i umiejętność ujścia z życiem w beznadziejnych sytuacjach i – wbrew pozorom – pewna prozaiczna zaradność, to jednak nasza cecha narodowa. Rozerwą nas i zmażą z mapy na sto lat – wrócimy dumni jak pawie. Wymordują nam młode pokolenie i zburzą stolicę – odbudujemy, a jak. Z przekory więc, z prostej przekory, pragnienia przetrwania i miłości do Polski, powinniśmy zająć głos w międzynarodowej debacie; tyle, że – tym razem – nie po szkodzie. Lepiej jest budować, niż odbudowywać, a bezczynność nie przystoi. Jeśli nasi politycy nie chcą zabrać się do pracy, zrobimy to sami, chociażby poprzez publicystykę, książki i tłumaczenia. A polityków, którzy tak pieczołowicie wypracowali sobie nad Wisłą darwinizm społeczny wolnego rynku, w końcu spotka to, co spotyka leniwych menadżerów korporacji: zostaną zwolnieni… w ten, czy w inny sposób.

Polska, a neoeurazjanizm. Brzeziński ist tot.

Trzeba więc wrzucić między bajki utarte frazesy, znane nam z bitwy na pstryczki wśród miłościwie nam panujących od 30 lat głąbów, dla których ideologia poza Balcerowiczem nie istnieje (gospodarka, a nade wszystko wolnorynkowa gospodarka = przeznaczenie), Brzeziński z powodów pod każdym względem niezrozumiałych stanowi dumę wręcz „narodową”, a podział na liberalną lewicę i liberalną prawicę to jedyna znana dychotomia, w której gotowi sobie oczy wydrapać (gdy jest publiczność – po godzinach wspólnie żrą ośmiorniczki). Balcerowicz się nie sprawdził, Brzeziński nie żyje, Polska pogrążona jest w sennym miętoszeniu historycznych zaszłości, Wielki Szatan upada, Unia Europejska ledwo zipie… a eurazjanizm żyje i ma się całkiem nieźle. Przede wszystkim trzeba podkreślić, że jako ideologia wyrósł on wśród rosyjskiej białej emigracji lat ‘20, stworzony i usystematyzowany przez Rosjan takich jak Nikołaj Trubieckoj, Gieorgij Wiernadskij, Piotr Sawicki, czy (później) Lew Gumilow i inni; częściowo zainspirowany został bez wątpienia słowianofilstwem Danilewskiego, ale także Dostojewskim wraz z jego twardym utożsamianiem europejskich wpływów ze swego rodzaju złym snem, w który zapadły rosyjskie elity od czasów Piotra Wielkiego (cała wasza Europa to tylko fantazja, mówi Lizawieta Prokofiewna, płacząc „po rosyjsku” w epilogu do powieści Idiota). Eurazjanizm sankcjonuje prawo Rosji do uznania siebie za odrębną cywilizację, która nie jest ani częścią Wschodu, ani Zachodu – nie mniej i nie więcej, jest on więc czymś zgoła innym, niż słowianofilstwo, czy panslawizm, uznaje bowiem pierwiastek tatarski jako integralną część rosyjskiej cywilizacji, która to cywilizacja jest dziedziczką zarówno Bizancjum, jak i Złotej Ordy. Nie znaczy to jednak, że eurazjanizm ma służyć jedynie Rosji, czy też zakładać jej wyższość nad innymi cywilizacjami: jednym z głównych założeń współczesnego eurazjanizmu jest wszak wyrównanie stref wpływów w oparciu o „wielkie przestrzenie”, w którym to wyrównaniu trzeba się liczyć z faktem, że suwerenność państw takich, jak Polska, pozostaje zagrożona, dopóki wyrzekamy się określenia swojej przynależności cywilizacyjnej, pozostając (obecnie) niczym więcej, niźli – z punktu widzenia Wschodu – jankeską agenturą wpływu w rejonie i  – z punktu widzenia Zachodu – odpadem jesieni ludów na wiecznym „dorobku” i na wiecznej drodze ku modernizacji. Problemem nie jest więc to, za kogo i za co uznaje siebie Rosja, za kogo i co uznają siebie rosyjscy eurazjaniści, jaką rolę dla Rosji wyznacza eurazjanizm. Problemem jest to, za kogo i za co my, Polacy, sami uznajemy siebie, czego my, Polacy, jesteśmy częścią i jaką rolę dla nas mogą odegrać stosunki z Eurazją, a także sama forma tych stosunków. Dlatego zróbmy mały eksperyment: zamiast zastanawiać się, co nam może zrobić Eurazja, czy też jakby tu godnie upaść wespół z USA (na wzór postawy „o jak ja pięknie spadam”, z której szydził Dostojewski), przyjmijmy do wiadomości rosnący – w obliczu wizerunkowej, militarnej i gospodarczej klęski Stanów Zjednoczonych – status Eurazji i zastanówmy się, co możemy dać samym sobie, aby osiągnąć porównywalną podmiotowość i gotowość do dialogu z naszej środkowoeuropejskiej, bądź też wschodnioeuropejskiej lecz znajdującej się obecnie pod zachodnim wpływem, pozycji. 

Przede wszystkim, usystematyzujmy pojęcia. To, co dla Rosjanina odnosi się do przestrzeni, ideologii, cywilizacji – które eurazjaniści pojmują jako organiczną jedność, dla nas może być rozbite na kilka różnych znaczeń. Eurazja – przestrzeń, kultura, wiele narodów, strefa wpływów od Europy środkowo-wschodniej po mur chiński. Eurazjata – mieszkaniec lub ktoś urodzony na tej przestrzeni, podlegający świadomie bądź nieświadomie, chętnie bądź niechętnie pod to pole kulturowe. Eurazjanizm, eurazjatyzm – ideologia uznająca Eurazję za osobną i niepowtarzalną cywilizację znajdującą się pomiędzy Wschodem, a Zachodem. Eurazjanista, eurazjatysta – wyznawca owej ideologii. Czy więc Polak może być Eurazjatą? Tak, ale jedynie w wypadku zaakceptowania naszego stepowego sarmackiego dziedzictwa kulturowego, które odrzuciliśmy na rzecz trucizny oświecenia, a w „orientalnym wariancie cywilizacji łacińskiej” nacisk położymy właśnie na „orientalny”, co wydaje się naturalne biorąc pod uwagę jak bardzo nieorganiczne dla naszego społeczeństwa są zapożyczone ze świata romańsko-germańskiego (jak nazwaliby go wcześni eurazjaniści) nurty kulturowe i polityczne: prawicowe, lewicowe, konserwatywne, rewolucyjne, liberalne… właściwie wszelkie nurty, które – jak pisał Trubieckoj w pracy Europa i ludzkość z 1920 roku[iii], zostały wpracowane przez Romanów i Germanów i „sprzedane” wyższym warstwom światowych społeczeństw jako pożądana forma, do której trzeba w sposób linearny dążyć, podobnie jak później wzorce amerykańskie.

W dzisiejszej samoświadomości Polaków oraz kontekście międzynarodowym, jako naród katolicki nie podlegamy bezpośrednio pod eurazjatycką strefę wpływów kulturowych, choć za sprawą stykania się przestrzeni oraz przede wszystkim za sprawą słowiańskiego rdzenia naszego etnosu posiadamy wspólne cechy kultury, a nawet tradycji nie tyle politycznej, co społecznej – tradycji, do której rzadko dziś sięgamy, w wiecznym rozdarciu między Wschodem, a Zachodem nieświadomi bowiem jesteśmy własnego „ja”.

Jak pisze A. Dugin[iv], w Rosji nie powstały i nigdy nie dojrzały ani kapitalizm, ani indywidualizm, ani demokracja, ani racjonalizm, ani osobista odpowiedzialność, ani samoświadomość prawna, ani społeczeństwo obywatelskie, dojrzały zaś: paternalizm, kolektywizm, hierarchiczność, stosunek do państwa i społeczeństwa jako rodziny, wyższość moralności nad prawem, myślenia etycznego nad racjonalnym itd.; za bodziec ich dojrzewania Dugin uznaje wcale nie dyscyplinę, czy „niewolniczą duszę” (jak często Zachód myśli o Rosji), a przeciwnie – umiłowanie wolności przy jednoczesnej potrzebie przetrwania jako odrębna cywilizacja i odrębna kultura. Zdawałoby się, przeciwnie niż u nas. Bo przecież Polacy, oddaleni od swojej własnej kultury, rozkochali się w indywidualizmie, osobistej odpowiedzialności i demokracji. Ale to, w tej formie, nie jest „nasze” – to zachodnia kalka rzucona na nasz rdzeń, która nie ma prawa przyjąć formy innej, niż karykaturalność. Nie mogło stać się inaczej, skoro dzikość naszej słowiańskiej duszy z pogańskiego „barbarzyństwa” została ubrana najpierw w katolickie szaty, a później wraz z tymi szatami ciśnięta w brudną kałużę materializmu ponowoczesnej cywilizacji i tamże jest po dziś dzień deptana stopami wszelkiej maści nihilistów i profanów. To jest barbarzyństwo Ponowoczesności i najgorsza z trucizn – żerowanie na naturalnym umiłowaniu wolności i przekształcanie tego umiłowania w libertarianizm oraz jego odpady (ateizm, agresywny feminizm, anarchizm, konsumpcjonizm). Indywidualizm nie wyrasta więc u nas, Polaków, jako iskra wybitności w kolektywnej duszy, osobista odpowiedzialność kończy się kredytami we frankach, a demokracja z wiecowej zmieniła się w plutokratyczną i nie przynosi ani narodowi, ani społeczeństwu, ani kolektywowi, ani „jednostce”, ani – wreszcie – państwu, żadnych korzyści. Z podobnymi problemami borykała się też niejednokrotnie w swojej historii Rosja, czy to za Piotra Wielkiego, czy ponownie w latach ’90, gdy na jej ruski rdzeń i państwową obudowę (przez wieki podlegającą zmiennym, takim jak skład etniczny, czy forma sprawowania rządów) nakładano zachodnią kalkę – wtedy stawała się pośmiewiskiem. Również i u nas indywidualizm, czy osobista odpowiedzialność, skażone są nieaktualnymi i płytkimi balcerowiczowskimi obiecankami i smutną rzeczywistością post-balcerowiczowskiej Ponowoczesności, a na domiar złego importowaną z Zachodu popkulturą i płytkim resentymentem względem Wschodu. Aby określić się jako cywilizacja lub część cywilizacji, musimy zdać sobie sprawę ze zmiennych, które działały na stałe elementy naszej socjogenezy i doprowadziły nasze państwo do nogi pana zza Atlantyku – inaczej albo rzucimy się na wieki w ramiona Wielkiego Szatana albo, siłą rzeczy, wchłonie nas imperium eurazjatyckie – nie dlatego, że taka jest wola neoeurazjanistów (którzy skupiają się raczej na ziemiach na wschód od Lwowa i krajach Wspólnoty Niepodległych Państw), a dlatego, że sami usilnie odmawiamy sobie prawa do podmiotowości. Taką zmienną w naszej historii i kulturze jest więc na przykład element sarmacki i nasz pielęgnowany przez najwybitniejszych polskich poetów orientalizm, które musimy w pełni zaabsorbować, lecz także zmieniające się na przestrzeni wieków granice naszego kraju; jako naród o porywczej słowiańskiej, typowo męskiej duszy, zazwyczaj traktujemy to jako zarzewie do pretensji historycznych, rzadko biorąc pod uwagę to, co łączy nas zarówno ze wschodnimi Niemcami, jak i Białorusinami, Rosjanami, a nawet Litwinami i Ukraińcami. Rzadko bierze się pod uwagę fakt, że miłością można zdziałać więcej, niż wołaniem do boju: ale musi to być miłość twarda jak polskie góry, głęboka i groźna jak nasz Bałtyk, a nie miałka i fasadowa współpraca oligarchów: musi to być przestrzenne wejrzenie w ziemię i w narody ją zamieszkujące, a nie w elity i sterowane prze te elity bojówki, wtedy jest to bowiem nic innego, jak stroszenie piór i walka subkultur.

Czy Polak może więc być eurazjanistą? To pytanie jest zupełnie nieadekwatne. Właściwe pytanie brzmi: jak określimy swoją własną przynależność cywilizacyjną i, używając terminologii eurazjanistów, naszą „przestrzeń rozwoju” oraz jak dobierzemy sojuszników, aby osiągnąć właściwą przeciwwagę dla światowych wielkich przestrzeni i wewnątrz tej równowagi zachować własną tożsamość, osiągnąć nasz własny interes geopolityczny, a w dalszej konsekwencji zyskać podmiotowość na arenie międzynarodowej.

Ciołek w zachodnim fraku: rdzeń etnosu, a stosunki międzynarodowe

W Rosji tzw. „stałe” socjogenezy to podstawowy rdzeń etniczny (Rusowie, Słowianie), naród (o określonej misji bez względu na etniczny skład społeczeństwa) i rosyjska cywilizacja (o określonych cechach bez względu na formę państwową). Zmienne to zaś mniejszości etniczne, a więc także i społeczeństwo oraz forma państwa (od państwa moskiewskiego, przez rosyjskie imperium po ZSRR i FR). U nas jest to o tyle prostsze, niż u Rosjan, że etnicznie i kulturowo jesteśmy stosunkowo homogenicznym narodem. Nasz naród nie jest zbiorem różnych etnosów, a etnosem na wskroś słowiańskim. Nasz język jest na wskroś słowiański. Nasza uroda jest słowiańska. Nasza ziemia jest wręcz stereotypowo słowiańska. Nasza kultura ludowa jest na wskroś słowiańska. To, że w dużej mierze rozwinęła się w katolickiej Polsce nie odbiera jej słowiańskości, sięga ona bowiem najgłębszych archetypów, które są nasze, tak samo jak nasza – polska – jest święta góra Ślęża, na której modlić się w spokoju powinien być w stanie każdy Polak: katolik, poganin i prawosławny, a także każdy Rosjanin, Białorusin, Turek, Kazach, Ukrainiec, Litwin i Niemiec oraz każdy, kto okaże szacunek polskiej ziemi, polskiemu narodowi, polskiej kulturze, polskiej duszy i polskiej państwowości, polskiej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. „Słowiańskość” to nie przynależność do jakiegoś historycznego tworu, czy też – współcześnie – subkultury, stowarzyszenia, wyznania, ideologii. Słowiańskość to fakt naszego istnienia i nasz duch. Kształt historyczny, kształt państwowy w dzisiejszym rozumieniu nadał nam zaś katolicyzm – czy to się komuś podoba, czy nie; trudno jest wyrzec się kształtu historycznego, wtedy bowiem zostaje się awangardą dezintegrującą państwo od środka. I choć sztuczne ramy państwa niejednokrotnie mają destrukcyjny wpływ na kulturę, choć wątpliwa jest przyszłość państw narodowych w rodzącym się świecie wielkich przestrzeni, to dezintegracja czy to narodu, czy to państwa wewnątrz określonych granic, nie jest nam na rękę. Jednocześnie trzeba koniecznie zdawać sobie sprawę, że kształt historyczny nałożony został na rdzeń słowiańskiego etnosu, który to słowiański etnos był widoczny i wyczuwalny przez cały okres istnienia Polski jako państwa; nie zabiło go nawet panowanie Stanisława Augusta Poniatowskiego herbu Ciołek, który usilnie próbował wyprzeć obyczajowość sarmacką, podkreślając to zamianą kontusza na zachodnioeuropejski frak. Jak pisał Kajetan Koźmian, „z odmianą sukni weszła do nas zaraza”. Nie zdołała jednak ona zabić naszej słowiańskości, która w czasie rozbiorów rozkwitła pełnią swoich kolorów, a wyprani z niej zostaliśmy dopiero przez trwającą już 30 lat dyktaturę finansjery i mrzonek jednobiegunowej misji cywilizacyjnej bloku atlantyckiego. Polak-katolik jest Słowianinem, bo taka jest jego przynależność: 1. geograficzna, 2. etniczna (w mniejszym, bądź większym stopniu), 3. kulturowa, czy mu się to podoba, czy nie. Ważne jest, aby doprowadzić ten fakt dalej – jako naród o rdzeniu słowiańskim i katolickiej państwowości, jako naród położony w samym sercu Europy i graniczący z Eurazją, możemy wybierać sojuszników – a trzeba nam wybierać sojuszników. Fakt, że być może ominąć nas nowy szlak jedwabny, fakt, że za gaz będziemy płacić każdego miesiąca o trzy i pół procent więcej, ośmieszająca nas na arenie międzynarodowej ustawa 447, nowelizacja ustawy o IPN, rola wyrobników we własnym kraju, moralny upadek narodu w konsumpcjonizm i multum wewnętrznych sprzeczności świadczą o tym, że marnie wybieramy i najwyższy czas się odnaleźć.

Mając więc na uwadze słowiański rdzeń, który przez okres istnienia Polski jako państwa katolickiego niejednokrotnie wpływał na naszą współpracę ze Wschodem, powinniśmy przede wszystkim dążyć do umocnienia naszej pozycji w rejonie Europy środkowo-wschodniej (nie zapominając o tym, że wschodni Niemcy to także w dużej mierze Słowianie – zwłaszcza dyskryminowani Serbołużyczanie, których powinniśmy wspierać), jednocześnie nastawiając się na owocną współpracę z imperium eurazjatyckim, a więc Rosją, ale także Białorusią i – docelowo – Ukrainą, która w stopniu większym jeszcze niż my musi określić swoją tożsamość i wyrzucić na zbity pysk oligarchów i obcą agenturę. Nade wszystko jednak ze względów tak praktycznych, jak i geograficznych i kulturowych – trzeba nam współpracować z grupą Wyszehradzką. Pozwoliłoby nam to zachować rdzeń etnosu, przy jednoczesnym przekierowaniu kierunku polityki środkowoeuropejskiej ogółem, dałoby to bowiem odpowiednią przeciwwagę do usilnie tworzonego przez atlantycką sieć wpływów Międzymorza, które w swojej obecnej formie i pod obecną władzą skazane jest aby zostać wrzuconym na kalkę innej, atlantyckiej, cywilizacji i w służbie obcych, atlantyckich, interesów. Stworzenie silnego bloku środkowo i wschodnioeuropejskiego pozwoliłoby nam w dalszej konsekwencji na wyrwanie Rumunii i Chorwacji spod destrukcyjnych wpływów Zachodu poprzez otworzenie dla tych państw nowej perspektywy, która nie niesie ze sobą resentymentów, jakie tamtejsze społeczeństwa mogą odczuwać w stosunku do imperium rosyjskiego (czy to w jego prawosławnej, czy świeckiej formie spod znaku czerwonej gwiazdy). W ten sposób zyskując na sile, wykarczowalibyśmy sobie kolejne ścieżki współpracy – ścieżkę do Chin, które staną się główną przeciwwagą dla Stanów Zjednoczonych, do Iranu, Persowie są bowiem naszym naturalnym sojusznikiem oraz do ogromnej potęgi, jaką jest Turcja. Nasza współpraca z szeroko zakrojonym Wschodem współgra więc zarówno z rdzeniem naszego etnosu, jak i z naszym interesem geopolitycznym, nie wspominając o tym, że wcale nie wyklucza współpracy z Niemcami (Rosja i Niemcy współpracują bowiem skutecznie), ani nawet z innymi krajami Europy. Dodatkowo, jako państwo katolickie, a jednocześnie pragnące wyrwać się z atlantyckiej niewoli, moglibyśmy szukać wspólnych dróg np. z dzisiejszą Wenezuelą i innymi krajami Ameryki Łacińskiej. Ponowne zwycięstwo Maduro, jego deklaracja próby wyrwania się z sieci amerykańskich wpływów oraz plany na przyszłą kadencję (tutaj: http://xportal.pl/?p=33763) to dobra okazja do podchwycenia. I nie ma tu co dyskutować o tym, czy Maduro zniweczył dokonania Cháveza, czy nie, jest to bowiem w obecnej sytuacji i z naszego punktu widzenia nieadekwatne. 

Czwarta teoria polityczna, a ideokracja w kontekście polskim

Czwarta teoria polityczna, jako koncepcja w oczywisty sposób kojarzona dziś z filozofią neoeurazjanizmu, jest warta wzmianki, zapotrzebowanie na nią dotyczy nas bowiem bezpośrednio i ma to mało wspólnego stricte z filozofią Aleksandra Dugina. Czwarta teoria rozwijana jest na zasadzie odrzucenia tego, co trzeba odrzucić, aby prowadzić działania oparte na czymś więcej, niż charakterystyczne dla dzisiejszej debaty „przyniosłem klocki aby porozmawiać o gospodarce” (autentyk, autor nie zasługuje jednak na przytoczenie) i nie powinna być traktowana ani jako coś „rosyjskiego”, ani jako własność intelektualna Aleksandra Dugina. Charakter czwartej teorii politycznej jest uniwersalny i otwarty, a próby jej podjęcia w przeszłości to wszelkie formy wyłowienia i oddzielania z minionych ideologii tego, co wartościowe i odrzucenia tego, co zawiodło, a następnie tworzenie nowych form w odniesieniu do zastanych realiów (jak np. narodowy bolszewizm Niekischa w realiach Trzeciej Rzeszy). Główne założenie to odrzucenie liberalizmu oraz duchów komunizmu i nazizmu, jako trzech pełnoprawnych systemów polityczno-ideologicznych, które zdominowały dwudziesty wiek, a wraz z nimi odrzucenie jednostki, klasy, czy też rasy jako podmiotów historycznych i politycznych, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w Ponowoczesności, w której wygrał liberalizm, nawet i jednostka ulega drastycznej dezintegracji, a opozycja w postaci dzisiejszych cieni ruchów quasi komunistycznych i quasi faszystowskich to mniej, niż gra cieni i cosplay. Jest to nad wyraz widoczne w zdominowanym przez lumpenprekariat społeczeństwie dzisiejszej Polski, nieświadomym własnej przestrzeni rozwoju i organicznej antropogeografii, podchodzącym z pogardą do własnej kultury, pozbawionym szacunku do ziemi i przyrody, coraz bardziej zdeformowanym, chorym i uzależnionym od trującego żarcia z supermarketów, złożonym z rozbitych wewnętrznie jednostek oderwanych od narodu, rodu i Ojczyzny (a w dalszej konsekwencji pozbawionych szacunku do samych siebie). Jest to społeczeństwo zapożyczone w zagranicznych bankach i pogrążone w wykonywaniu wirtualnych bezowocnych zadań za wirtualne pieniądze wydawane na śmieci; bo tym są ubrania, meble, panele podłogowe, dwa samochody na rodzinę, podmiejskie rzędowe pałacyki z kolorowymi tynkami i tym podobne owoce ponowoczesnej nadprodukcji, którymi większość społeczeństwa mydli sobie oczy w swojej rzekomej „wyższości” nad naszymi wschodnimi sąsiadami – którzy to sąsiedzi, nota bene, posiadają mniej więcej to samo, również podtruwani są bowiem przez materializm (i które to zbytki, trzeba zauważyć, często pozostają u nas w fazie nie rzeczywistości, a marzeń, dla których młodzi Polacy gotowi są się zadłużyć i zaharować na śmierć).

Roi się u nas więc od ideologów nawiązujących do tego, czy innego, ruchu politycznego z przeszłości, a prawda jest taka, że wszyscy jak jeden mąż uzależnieni jesteśmy od toksycznych odpadów liberalnej demokracji. Trubieckoj opisywał demokrację jako system, w którym warstwa rządząca jest mieszaniną przedstawicieli różnorakich opcji politycznych, a więc państwo – jako takie – nie ma szans na posiadanie własnych przekonań, czy spójnej linii politycznej, nie ma szans na samookreślenie się pod jakimkolwiek względem. Dlatego też nie jest ono w stanie ingerować w bieżące sprawy społeczeństwa, czy gospodarki – stąd wolny rynek, wolna prasa, wolność sztuki, którymi włada nie naród i nie rząd, a prywatny kapitał (który nierzadko przekupstwem wpływa na elity władzy i tym samym nadaje pozory spójności). Eurazjaniści proponowali więc ideokrację, czyli system oparty na wspólnym duchowym celu państwa, narodu oraz jednostek, tworzących naród. Z całą pewnością idzie to w parze z typową dla Rosji w różnych jej formach państwowych cechą stałą: choć formy rządów się zmieniały, choć zmieniało się terytorium, a nawet skład etniczny społeczeństwa, to mesjanizm, jako integralna cecha cywilizacji rosyjskiej, zawsze był tam obecny. Analogicznie, Polska zawsze zdawała się lubować w swojej martyrologii… nie jest to jednak najlepsza droga wyjścia.

Z pewnością trzeba nam odrzucić to, co dla nas nieorganiczne, a więc – podobnie jak w przypadku Rosjan – zachodnie modele polityki, a także upadłe ideologie dwudziestego wieku i całą ich traumę, z liberalizmem i kultem (post)jednostki na czele. Na praktykę przekłada się to tak, że trzeba nam odrzucić wolny rynek i wprowadzić państwowy protekcjonizm, narzucić obostrzenia na obce korporacje i objąć ochroną polskiego pracownika, godnie płacić pielęgniarkom, wśród kobiet promować macierzyństwo oraz zatrudnienie w służbie zdrowia, oświacie i kulturze (obalić mit business-woman, który rzeszę kobiet wpędził w depresję i uzależnienie od środków farmaceutycznych), obalić mit mężczyzny-wirtualnego wyrobnika, którego życiowym zadaniem i celem jest spłata kredytu hipotecznego, wspierać budownictwo socjalne, za wszelką cenę podnieść z kolan nasze rolnictwo i – tam, gdzie nie godzi to w środowisko – nasz przemysł; fasadową i zakłamaną „politykę historyczną” zmienić na politykę etnosu, który w nihilizmie kapitalistycznej międzynarodówki walczy o to, aby trwać na własnej ziemi, a więc – w dalszej konsekwencji – opowiedzieć się cywilizacyjnie, zmienić sojusze. To tylko przykłady, sama czwarta teoria, czy ideokracja, to zaś jedynie punkty wyjścia, aby na sprawy bieżące oraz na ideologie rozwijające się w obrębie odradzających się wielkich przestrzeni (które trzeba nam śledzić, wpływają bowiem na nas z zewnątrz) patrzeć ściśle z punktu widzenia nie czyjegoś-tam-sąsiada, a naszego narodu, naszej ziemi i naszej wieczności pojmowanej jako całość historii, teraźniejszości i przyszłości. Z punktu widzenia naszego, polskiego Dasein: naszego jawnobycia, naszego bycia-w-świecie. Warto więc wyzbyć się osobistych fetyszy i zakodować sobie raz na zawsze, że:

1. Polska jest krajem słowiańskim: była, jest i będzie nim zawsze – czy komuś się to podoba, czy nie. To jest nasze serce, nasz rdzeń. Dzięki sercu żyjemy, nie możemy jednak kierować się jedynie sercem, otoczeni przez pragmatyczne mocarstwa.

2. Polska jest krajem katolickim od ponad tysiąca lat – czy komuś się to podoba, czy nie. Nie można ignorować doświadczenia tysiąca lat: w to doświadczenie jesteśmy obudowani jak w pancerz. Pancerz chroni, nie można jednak pozwolić, aby zabrał nam oddech. To on musi dostosować się do nas, nie my do niego.

3. Polska jest orientalnym wariantem cywilizacji łacińskiej ze względów kulturowych i geograficznych – czy komuś się to podoba, czy nie, powinniśmy więc w pełni zaabsorbować sarmacki element naszej kultury.

4. Nasze granice i forma państwowa się zmieniały. W obliczu przebiegunowania świata powinniśmy traktować to jako siłę, konieczne jest bowiem poszukiwanie sojuszników, przy jednoczesnym zachowaniu zdrowego rozsądku i zimnej krwi.

5. Nasza jest Słowiańszczyzna i Polska przedkatolicka, nasze jest Państwo pierwszych Piastów, nasze jest Zjednoczone Królestwo i jego unie personalne, nasza jest Korona Królestwa Polskiego (ku wiecznej niesławie ciołka, który zamienił nam kontusze na fraki – i na złość niech Polak nosi kontusz albo przynajmniej skromny element ówczesnej stylistyki), nasza jest Rzeczpospolita Obojga Narodów, nasz jest przebogaty dorobek kulturowy naszych rodaków z czasów zaborów, nasze jest dziedzictwo II Rzeczypospolitej i tragiczne doświadczenia II wojny światowej wraz z całym wpisanym w nie bohaterstwem prostych ludzi; nasza jest Polska Rzeczpospolita Ludowa i cały wspaniały dorobek oraz doświadczenie pokoleń, które odbudowały Polskę po wojnie. Wreszcie, nasza jest Rzeczpospolita Polska i nie ma w niej miejsca dla tych, którzy gardzą Polską, którzy naród polski mają za nic i którzy żyją, by służyć cudzym mocarstwom ku osobistemu interesowi; nie ma w niej miejsca na konsumpcjonizm i materializm, które powoli zabijają naszą Ojczyznę i wszystko to, co zrodziła.

6. Polska to Wschód – czy komuś się to podoba, czy nie, powinniśmy pamiętać, gdzie wstaje słońce.

7. Polska to Zachód – Zachód upada. Wszystko, co dobre w Zachodzie, nosimy w sobie: potrafimy docenić piękno i dzikość wrzosowisk Wielkiej Brytanii, bo też miły nam jest dotyk wiatru na skórze i zieleń nasyconej wilgocią trawy, potrafimy zachwycić się poezją Byrona i Shelleya, potrafimy docenić majestat romańskiej architektury i kunszt niemieckiej filozofii, poezji i opery, a śródziemnomorską mitologię znamy doskonale. Piękna przyroda i odrzucone przez Zachód ich własne podłoże kulturowe, zachwycająca prostota języków i różnorodność etnosów to coś, o czym nie wolno zapominać. Wszystko zaś, co złe, trzeba nam odrzucić.

Wcale nie musimy czerpać ze Wschodu, bo Wschód jest w nas. Musimy czerpać z siebie: z tego co w nas najcenniejsze, bo wszystko wyżej wymienione jest NASZE. Jeśli na którykolwiek z tych punktów pozwolimy wpływać siłom z zewnątrz lub wyrzekniemy się go całkowicie ku wewnętrznej, osobistej, społecznej i państwowej dezintegracji – zginiemy.

 

14.08.2018

 




[i] „China, which is for the first time doing poorly against us, is spending a fortune on ads and P.R. trying to convince and scare our politicians to fight me on Tariffs – because they are really hurting their economy. Likewise other countries. We are Winning, but must be strong!”

[iii] Teksty dostępne w bibliotece internetowej http://www.gumilevica.kulichki.com/TNS/index.html [13.08.2018]

[iv] Dugin, A. Четвертая политическая теория, 2009