Horyzonty błotnej rewolucji

Horyzonty błotnej rewolucji

Po grudniowych wyborach do Dumy podniosła się fala tym razem poważnego protestu. Jej kulminacją stała się bezprecedensowa co do liczby uczestników (około stu tysięcy osób) i poziomu emocji, przeprowadzona w Moskwie na Placu Błotnym demonstracja, która wysunęła postulat powtórnego przeprowadzenia wyborów. Takiego masowego wystąpienia nie można już zapisać na konto kolejnych drobnych prowokacji karłowatej, prozachodniej, ultraliberalnej opozycji. Skala niezadowolenia przerosła wszystkie dotychczasowe protesty, choć sposób przeprowadzenia pikiety i główni występujący nie odpowiadali nowym realiom, powtarzając zupełnie nieatrakcyjną dla większości Rosjan proamerykańską, ultraliberalną demagogię. 

Tymczasem na Placu Błotnym i innych demonstracjach przeciwko rezultatom liczenia głosów nie sposób nie zauważyć jakościowo nowego sposobu reagowania społeczeństwa na wydarzenia polityczne w kraju. Jeśli władze przypiszą to, co się wydarzyło, wyłącznie na konto kolejnych „światowych zakulisowych gier” i pozostawią wszystko bez zmian, zaryzykują całkowitą klęskę za jakiś czas.

Najstraszniejsze jest jednak to, że doprowadzą tym samym Rosję na dno upadku. Sądząc po ich wypowiedziach, Putin i Miedwiediew niczego nie zrozumieli, lub udają, że nie rozumieją. W końcu to ich sprawa. Nam jednak wypada podjąć próbę spokojnego przeanalizowania sytuacji.

Grudniowe wybory: obrzydliwa farsa

Grudniowe wybory do Dumy były obrzydliwą i bezczelną farsą. Podobnie zresztą, jak cały powstały w ostatnich latach system polityczny Rosji. Najprawdopodobniej większość głosów oddano na Komunistyczną Partię Federacji Rosyjskiej, ale bezczelne dorzucanie kart wyborczych i manipulacje przy ich liczeniu, a także wiernopoddańczy charakter lidera KPFR Giennadija Ziuganowa, który – podobnie, jak wszyscy inni politycy formacji systemowych – odgrywa rolę kogoś w rodzaju „nieetatowego pracownika Administracji Prezydenta do wynajęcia”, przyniosły całkiem odmienne wyniki. „Jedna Rosja” nie prowadziła żadnej polityki przedwyborczej, nie zaproponowała żadnego programu, nie sformułowała żadnej idei.

Tuż przed wyborami na jej czele postawiono całkowicie przegranego i znikającego w oczach Dmitrija Miedwiediewa, wywołującego reakcję odrzucenia zarówno u oszukanych przez niego, wiążących niegdyś z nim nadzieje liberałów, jak i u nigdy nie akceptujących go patriotów. Jak mogłoby być inaczej z jego INSOR [1], Timakową [2], Jurgensem [3] czy Gontmacherem [4]? W efekcie kraj nie głosował na „Jedną Rosję”. Władze jednak nie zwróciły na to żadnej uwagi i udawały, że kraj na „Jedną Rosję” zagłosował. A to, że doliczono się nie 70% czy 100% poparcia dla niej, ale „zaledwie” 49% ogłoszono „prezentem” i „przejawem demokratyzacji”. 

Kontrolowana przez Administrację Prezydenta prokremlowska grupa przyjęła to wszystko jak zwykle bez cienia sprzeciwu. Sądzę, że tym razem władze przegięły. Zdanie narodu po prostu wyrzucono na śmietnik. Naród chciał tymczasem powiedzieć nie to, że „nie chce już Putina”. Chciał powiedzieć „trzeba stanowczo zmienić kurs” i zrobić może to tylko i wyłącznie tenże Putin. Putin jednak sprawiał wrażenie, że tego nie słyszy i słyszeć nie zamierza. Że woli pozostawać w sztucznej i na wskroś fałszywej przestrzeni informacyjnej tworzonej przez jego polittechnologicznych geniuszy dowolno manipulujących sondażami, ekspertów i kontrolowane media, prowadząc swoje gry i intrygi z Zachodem.

Postmodernizm po bizantyjsku

Stworzony za rządów Putina system polityczny Rosji opiera się na następujących założeniach:

1. władza ma znaczenie;
2. suwerenność Rosji ma znaczenie;
3. cena ropy i gazu oraz przebieg rurociągów mają znaczenie;
4. Zachód i USA mają znaczenie;
5. zachowanie demokratycznej fasady ma znaczenie;
6. kontrola nad elitami ma znaczenie;
7. zachowanie status quo ma znaczenie;

a

8. idee nie mają znaczenia;
9. strategie nie mają znaczenia;
10. naród nie ma znaczenia;
11. myślenie o możliwych alternatywach dla systemu kapitalistycznego nie ma znaczenia;
12. światowa i rosyjska historia nie mają znaczenia;
13. duchowość, kultura i wykształcenie nie mają znaczenia;
14. autentyczna demokracja nie ma znaczenia.

Uzyskujemy w ten sposób mieszankę bizantynizmu z technologiami postmodernizmu, modelu autorytarnego z rozrywkowym społeczeństwem spektaklu.

Całe rządy Putina opierały się właśnie na tym połączeniu dwóch metod, które – jak wydaje się jemu samemu – „znakomicie działało”. Jakikolwiek sprzeciw wobec tego modelu, jeśli się tylko pojawiał, uznawany był za część knowań „prozachodniej agentury wpływu”, co pozbawiało go jakiejkolwiek wartości i pozwalało bardzo łatwo z nim walczyć. I tak naprawdę – skoro do uprawiania polityki niezbędne są środki – zaplecze można było uzyskać tylko z dwóch źródeł: albo z Administracji Prezydenta za cenę całkowitej lojalności wobec istniejącego systemu władzy, albo z Londynu od Bierezowskiego [5]  (co oznacza to samo, co „od CIA”).

W pierwszym ze wspomnianych przypadków polityk staje się „pracownikiem najemnym”, o czym mu się nieustannie przypomina (najczęściej w dość grubiańskiej formie). W drugim – „wrogiem państwa, działającym na rzecz jego rozpadu”. Rosyjskim właścicielom zasobów ekonomicznych Putin już na samym początku oznajmił, iż odtąd „wszyscy będą grać według określonych reguł”, a ktokolwiek spróbuje jakiejkolwiek samodzielności, zapłaci za to wysoką cenę (przypadek Chodorkowskiego [6] pokazuje, jak wysoką). Generalnie Putin odradza „zawracanie sobie głowy polityką”, sugerując delektowanie się „tym, jak jest” (przecież „mogło by być gorzej”). 

Po szaleństwach epoki Jelcyna społeczeństwo przyjęło to wszystko w pierwszej fazie z dużą dozą wdzięczności. Nie było dużo lepiej, ale nie było też gorzej. Zaczekamy – sądzili Rosjanie na początku wieku – aż Putin się wdroży i dotrze, a wtedy przystąpi do działania. Ale Putin – mimo, że się wdrożył i dotarł – zdecydował się nic więcej nie robić. „Cieszcie się tym, co macie” – powtarzał w całym kraju swój przekaz. Nie chcecie? Zrobimy w takim razie sondaże badania opinii społecznej (zlecone kontrolowanemu WCIOM [7] czy FOM [8]), które dowiodą, że tak naprawdę jesteście „całkiem zadowoleni”, a „wodę mącą nasłani najemnicy”. Potwierdzą to też wybory, które pozwolą na optymalną legitymizację. Przecież demokracji w bizantyjskim postmodernizmie nie ma, i jednocześnie jest. A to oznacza, że ważne są procedury, a ich wynik nie ma już dla sprawy najmniejszego znaczenia.

Czy masy rozumieją taką właśnie istotę putinowskiego modelu, czy nie – wyraźnie domyślają się takiego jego kształtu, sądząc nieraz po drobiazgach, tworząc cały jego obraz nawet intuicyjnie. Wszystko to już od dawna nikomu się nie podoba. Ale masy są bezwolne i pasywne, bierne i bezradne. Putin, zerkając na uspokajające go obrazki telewizyjne, woli niczego nie zauważać. Udawało się to przez 12 lat, czy uda się przez kolejne 12?

Właśnie tego wszystkiego byliśmy świadkami podczas grudniowych wyborów. Można zatem przypuszczać, że w ten sposób Putin określił swój program na następne 12 lat, które mają być takimi, jak poprzednich 12. Nie uśmiecha się to nikomu, poza samym Putinem i jego najbliższym otoczeniem. Oczywiście, mogą zapytać – „nie uśmiecha się?”; a bezpośrednia okupacja amerykańska czy rewanż uciśnionych przez Putina sił ultraliberalnych w stylu „Echa Moskwy” „się uśmiecha”? Dlatego akceptujcie to, co macie i nie narzekajcie, tym bardziej, że nikt was o zdanie nie pyta. I podziękujcie przywódcy narodu, że nie dopuścił, by powabna Tina Kandelaki [9] zajmowała się metafizyką kultury rosyjskiej. A przecież mógłby to zrobić i nie pozostawałoby wtedy nic innego, jak wysławiać ją i „mędrca”, który podjąłby taką rewolucyjną decyzję kadrową.

Reakcja na wybory dowiodła, że taka sytuacja zaczęła już społeczeństwo poważnie męczyć. Nie ma jednak ono do dyspozycji żadnych instrumentów i mechanizmów, by swoje niezadowolenie okazać. Bizantynizm ich nie przewiduje. Właściwie, nie przewiduje ich również postmodernizm. Bizantynizm każe maskować jakiekolwiek niezadowolenie zasłoną „interesów państwowych”. Z kolei postmodernizm sprowadza wszystko do kiczu, trollowania w Internecie i symulakry. W nowy rok 2012 wjeżdżamy w ślepą uliczkę. W takich okolicznościach w marcu przyszłego roku ludzie mogą nawet Putina nie wybrać. Ale to nie będzie miało żadnego znaczenia. On wróci i tak, bez względu na wszystko.

Groźba błotnej rewolucji

Z zaistniałej w Rosji sytuacji znakomicie zdaje sobie sprawę Zachód. USA zajmują się profesjonalnie organizacją „kolorowych rewolucji” we własnym interesie. Owe „kolorowe rewolucje” przygotowuje się nie tylko oddolnie, ale również we wnętrzu systemu, przy czym nierzadko tak, by uczestnicy takich przygotowań nawet nie zdawali sobie sprawy, w czym uczestniczą (lub domyślali się tego, ale nie do końca). Takim sposobem „błotna rewolucja” i ruch „białych wstążek” powołane zostały nie tylko rękoma liderów radykalnej opozycji ultraliberalnej, ale również znaczącej części samego putinowskiego systemu. Od samego początku, od chwili przejęcia władzy najbliżsi Putinowi technologowie blokowali wszelkie jego próby oparcia się na masach, uzyskania legitymizacji w szerszych grupach rosyjskiego społeczeństwa i apelowania do sensu historii i norm sprawiedliwości społecznej.

Innymi słowy, w formułę bizantyjskiego postmodernizmu Putin został wepchnięty nie tylko przez swoich przeciwników, ale również przez swych najbliższych towarzyszy. Wmawiali mu oni, że jedynym źródłem problemów jest „prozachodnia liberalna warstwa”, na którą trzeba spoglądać ze szczególną uwagą, natomiast szerokie masy ludowe, pokorne i bierne z natury, można bez  konsekwencji lekceważyć. Właśnie z takim założeniem podjęto inicjatywę wyniesienia na urząd głowy państwa Miedwiediewa: pomysłodawcy tego polittechnologicznego manewru przekonywali Putina, że liberalny wizerunek tego polityka zmniejszy napięcia z Zachodem (reset) i z rosyjskimi liberałami (to było dla nich najważniejsze).

To, że wskutek takiej polityki od Putina zacznie odwracać się większość wcale nie liberalnego przecież społeczeństwa rosyjskiego, skwapliwie przemilczano. Jednocześnie samo najbliższe otoczenie Putina składa się z przekonanych liberałów nie dopuszczających nawet myśli o jakiejkolwiek politycznej alternatywie – Miedwiediewa, Surkowa [10], Kudrina [11], Czubajsa [12] czy Dworkowicza [13]. Wszystko to konsekwentnie i systematycznie odrywa Putina od ludu. „Ludowe” postaci obecne w jego otoczeniu są zaś beznadziejnie pozbawione jakiejkolwiek, minimalnego choćby, potencjału intelektualnego, kulturowego i formacyjnego, przez co zdolne są jedynie do „milczącego konsumowania budżetu”. Podsumowując, błotna rewolucja przygotowywana była nie tylko przez wąskie kręgi marginalnych ulicznych zapadników, ale w równym stopniu przez szerokie grupy okołoputinowskiej elity władzy.

Sabotaż wewnętrzny i nacisk oddolny (oba dysponujące poparciem zewnętrznym) stanowią klasyczny wzór wojen sieciowych i „kolorowych rewolucji”. Nieprzypadkowo od 2012 roku ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Moskwie będzie Michael McFaul [14], znany specjalista od „kolorowych rewolucji”. Grunt został przygotowany i najwyraźniej w grudniu 2011 roku operacja usunięcia Putina i jego systemu weszła w decydującą fazę.

„Błotna rewolucja” może z powodzeniem rozwijać się zgodnie z klasycznymi scenariuszami. Odizolowanie władzy od narodu wytwarza w społeczeństwie atmosferę biernego odrzucenia i delegitymizacji istniejącego systemu politycznego. Niezadowolenie zaczyna koncentrować się w ruchach protestu, kontrolowanych i wspieranych (finansowo, informacyjnie i politycznie) z zewnątrz. Wszelkie próby podjęcia odpowiednich działań przez władzę blokowane są przez sieć agentów wpływu działających w jej szeregach, udaremniając uzdrowienie systemu i doprowadzając przywódcę do podejmowania błędnych decyzji.

W chwilach, gdy brak legitymizacji polityki realizowanej przez władze odczuwany jest najmocniej przez społeczeństwo (wybory, referenda, wstrząsy społeczne i ekonomiczne, katastrofy i klęski żywiołowe, a także niepopularne decyzje i błędne rozstrzygnięcia kadrowe), niezadowolenie przeradza się w akcje protestu. Akcje te mogą mieć charakter pokojowy, przybierając formę obywatelskiego nieposłuszeństwa, ale mogą również stopniowo przerodzić się w bezpośredni, nawet zbrojny bunt (przynajmniej w niektórych regionach – w naszym przypadku najbardziej wrażliwą strefą byłby tu Północny Kaukaz).

Nastroje separatystyczne, konflikty etniczne i wyznaniowe czynią ów obraz jeszcze bardziej jaskrawym. W warunkach istnienia Internetu, blogów i portali społecznościowych dochodzi do tego wykorzystanie technologii tworzenia trendów informacyjnych o „rewolucyjnym” wydźwięku – boty wytwarzają wrażenie istnienia „masowego poparcia dla protestujących”, budując u „rewolucjonistów” wiarę we własne siły.

W takiej sytuacji jakikolwiek błąd ze strony władz ulega symbolicznemu zwielokrotnieniu i przedstawiany jest w nieproporcjonalnie wielkiej skali. Wszystkie zaś decyzje pozytywne i rozsądne są przemilczane. Dochodzi wówczas do kulminacyjnego momentu „kolorowej rewolucji” – kryzysu społecznego, wojny / konfliktu domowego (nierzadko krwawych, jak w Jugosławii czy w Libii), zmiany władzy (często zaś całego szeregu zmieniających się u sterów grup) i wreszcie do osiągnięcia zamierzonego rezultatu: osłabienia państwa, nierzadko utraty przez nie integralności terytorialnej, kontrolowanego chaosu, wyeliminowania z gry geopolitycznego przeciwnika lub konkurenta, aż do bezpośredniego wprowadzenia kontroli zewnętrznej i okupacji.

Czy „błotna rewolucja” może stanowić realizację takiego właśnie scenariusza? Tak, to całkiem możliwe, i najprawdopodobniej tak właśnie się stanie. Amerykanie są dość przewidywalni. Powtarzają zastosowane uprzednio procedury, które już wcześniej przynosiły oczekiwane efekty, co najwyżej doskonaląc i ulepszając metody i mechanizmy na kolejnych teatrach działań – w krajach Europy Wschodniej, państwach WNP, w ramach „arabskiej wiosny” i militarnych interwencji w szeregu suwerennych państw (Afganistan, Irak, Libia itd.).

„Błotna rewolucja” może się zakończyć sukcesem, jeśli tylko brak legitymizacji władzy będzie nadal gwarantowany poprzez utrzymanie obecnego stanu rzeczy. Tym samym spełniona zostanie podstawowa przesłanka dla tego typu rewolucji. Nietrudno też przewidzieć efekty „błotnej rewolucji” – rozpad Federacji Rosyjskiej, krwawy chaos, wojna domowa, postępujący (i prawdopodobnie ostateczny) upadek rosyjskiego społeczeństwa na dno. Nikt, nawet sami „rewolucjoniści” nie wierzą dziś w pozytywny scenariusz rozwoju wydarzeń czy po prostu zwykłą zmianę władzy.

W ich kręgach dominują energie o charakterze destruktywnym, nagromadza się rozdrażnienie i niezadowolenie z obecnego stanu rzeczy. W tej sytuacji mało kto gotów jest wyobrazić sobie, że może być jeszcze gorzej. Najważniejsze, że obecny system nikogo nie satysfakcjonuje, a powrót Putina z podobnym programem działań (grudniowe wybory każą sądzić, że wszystko zostanie po staremu) dotyka wszystkich do żywego.

Zwróćmy jeszcze raz uwagę: grudniowe wybory w 2011 roku nie były wyborami przeciwko Putinowi osobiście, lecz stanowiły skierowane do niego wezwanie i wyraz oczekiwań związanych z wyborami marcowymi. Być może sam Putin nie chciał, by wybory parlamentarne zakończyły się w taki sposób, a po prostu zawiedli go kremlowscy technologowie i najbliższe otoczenie? Ale skoro to on jest suwerenem, jak można mówić, że to ktoś inny „zawiódł”… Tak więc na technologów, na których twarzach wypisane jest to, że nie potrafią niczego innego jak „zawodzić” i kręcić, nie ma co zwalać.

Putin nie mógł przecież nie wiedzieć z kim ma do czynienia i kto dla niego pracuje. Oznacza to, że jemu samemu było wszystko jedno, że to wynik jego przemyśleń, odpowiadający przyjętemu przez niego programowi działań i rozumieniu świata. To właśnie stanowi o istocie „błotnej rewolucji”: może ona stać się „zwycięską” (to znaczy: doprowadzić państwo i społeczeństwo do ostatecznego i pełnego krachu) nie dzięki sprytowi tych, którzy zawodowo zajmują się nią i kontrolują jej przebieg z zagranicy, ale przez osobiste błędy Putina, jako kolejnego dziejowego wcielenia rosyjskiego przywódcy. W wielu przypadkach w historii Rosji wszystko zależało od psychologii, kultury i charakteru jednej osobowości, przede wszystkim w warunkach jedynowładztwa. Defekt duszy i osobowości cara stanowił gwarancję wybuchu rewolucji.

Gdzie stanęły barykady?

Powyższa analiza, daleka od świątecznego i noworocznego nastroju, nie odpowiada nam jednak na pytanie: co robić? Kogo poprzeć? Którą stronę barykady wybrać? Popierając „błotnych rewolucjonistów”, uderzalibyśmy we własną Ojczyznę, w państwo, pomagalibyśmy w zepchnięciu Rosji w przepaść, popchnęlibyśmy ją na dno upadku, którego doświaczyliśmy już począwszy od połowy lat osiemdziesiątych wraz z pierwszymi krokami gorbaczowskich przekształceń i jelcynowskich reform.

Nie ma podstaw do jakichkolwiek złudzeń: „błotni rewolucjoniści” i współpracownicy „Echa Moskwy” wzywają społeczeństwo do ostatecznego rozbicia Rosji, ustanowienia otwartej dyktatury prozachodnich, liberalnych oligarchów i dezintegracji terytorialnej Federacji Rosyjskiej. Mówi o tym otwarcie Bierezowski, menedżer antyputinowskiej koalicji. W latach dziewięćdziesiątych podobna sytuacja (depresja, rozdrażnienie, poczucie nieznośnej duszności) doprowadziła do upadku ZSRR. Masy nie wdawały się w szczegóły; poparły Jelcyna. Później wszyscy przeklinali ten okres. Jeśli poprzemy kolejną falę samobójczą, postawimy w historii Rosji krwawą kropkę. Nie będzie już wtedy możliwości zgłaszania naszych pretensji wobec innych. Trzeci błąd (1991, 1993 i 2012) byłby błędem ostatnim i śmiertelnym.

Ale…

Ale czy to oznacza, że powinniśmy poprzeć władze i skupić się wokół nich? Wokół Miedwiediewa z jego i-Padem? Wokół bezmyślnych, podlizujących się polittechnologów? Wokół bezmyślnej partii władzy składającej się nie z ludzi, a jedynie z ich marynarek? Wokół zabijającej narodowego ducha rozrywkowej telewizji i niszczącej podstawy kultury oświaty? Wokół ciągłej niesprawiedliwości, korupcji, kłamstwa i mianowania na kluczowe stanowiska upiorów i złodziei? I wszystko to bez nadziei, że system władzy może ewoluować… Dano nam przecież do zrozumienia poziomem cynizmu wyborczej grudniowej farsy: „nie doczekacie się!”. Czego się nie doczekamy? Niczego. To jasne.

Byłby najwyższy czas na powołanie do życia trzeciej siły, założenie trzeciej pozycji, ogłoszenie trzeciej platformy politycznej – występującej przeciw zarówno „błotnej rewolucji”, jak i „skorumpowanemu reżimowi”, który własnymi rękoma ową rewolucję przygotował. Ale już na początku naszej analizy zauważyliśmy, że istota sytuacji politycznej w putinowskiej Rosji polega właśnie na tym, by nie dopuścić do rozwoju takiej trzeciej siły. Nikt z wiodących graczy nie jest tym zainteresowany; przeciwnie – wszyscy są zainteresowani, żeby do jej powstania nie doszło. Zrozumiałe, że byłoby to wbrew interesom i planom „błotnych rewolucjonistów”, realizujących diametralnie odmienne zadania i finansowanych przez zachodnie fundacje, które działają na rzecz rozpadu Rosji, a nie jej odrodzenia.

Dlatego jakikolwiek udział „patriotów” w takiej „opozycji” polega wyłącznie na jednym: ściąga się ich w jej szeregi po to, by realizować prowokacje i posiłkować się manipulatorami dla zaostrzenia kryzysu społecznego lub wykorzystać ich w charakterze dodatkowego instrumentu rozpalania separatystycznych nastrojów i etnicznych konfliktów. Z drugiej strony grunt dla takich nastrojów i konfliktów tworzy sama władza: świadomie (zgodnie z logiką wojen sieciowych), lub wskutek swego intelektualnego minimalizmu (przecież Putin przekonany jest, że „idee nie mają znaczenia”, przy czym żadne, nawet te „narodowe”). Tym samym poparcie trzeciej siły przez „błotnych rewolucjonistów” nie wchodzi w grę. Środków na odrodzenie Rosji nie przeznaczą przecież jej wrogowie (co, zresztą, jest zupełnie logiczne).

Czy jednak można w tej sytuacji liczyć na poparcie trzeciej siły ze strony władz? Wychodzi na to, że też nie. Jeśli Putin rozpatrywałby choćby przez chwilę taką alternatywę, dawno przygotowałby już wariant jej uruchomienia (choćby tylko w formie testowej, „na wszelki wypadek”). Jego polittechnologowie nie ukrywają, że temat patriotyzmu wywołuje u nich zdecydowane odrzucenie, oraz, że maksimum, na które mogą pójść, to organizacja masowych wyreżyserowanych happeningów, potrzebnych do rozwiązywania codziennych problemów technicznych stojących przed władzą. Oznacza to, że jakiekolwiek źródła wsparcia materialnego, które mogłyby wesprzeć trzecią siłę, zostaną natychmiast przez władzę odcięte.

Charakterystyczne jest to, że wszyscy kandydaci na urząd prezydenta w wyborach marca 2012 roku, choćby luźno związani z „patriotycznym programem działań”, zostali brutalnie wyeliminowani z kampanii. Jakiekolwiek zatem próby wsparcia owej trzeciej siły przez kogokolwiek będą od razu udaremnione przez władze. Ponadto, rozwinięty aparat represji, choć nie jest w stanie w pełni zlikwidować sieci agenturalnych powoływanych przez silniejszego partnera – USA, które dysponują szerokim wachlarzem instrumentów wpływu na Rosję – w przypadku zalążków ruchu patriotycznego nie mającego zagranicznego wsparcia jest wystarczająco skuteczny, by zgasić je, jeśli otrzyma taki rozkaz (jak wiemy, władza w ciągu ostatnich 20 lat dość efektywnie działała w tym kierunku).

W ten sposób dochodzimy do właściwego pytania: czy śmierć Rosji ma być szybka, czy powolna? „Błotni rewolucjoniści” wybierają tą pierwszą. Putin i jego otoczenie – drugą. Życie i odrodzenie to perspektywa nieistniejąca i nie rozpatrywana. Przy tak sformułowanym dylemacie – „zejść od razu, czy może się pomęczyć” – trudno określić własną stronę barykady. Być może jest to z natury rzeczy niemożliwe.

Chciałoby się, zgodnie z kanonami gatunku, podsumować jakimkolwiek optymistycznym stwierdzeniem, wzmianką o wyjściu, decyzji, projekcie, planie, perspektywie… Nie wolno przecież załamywać rąk i porzucać nadziei. To prawda. Ale w obecnej sytuacji po prostu nie ma o czym mówić…

Tłumaczenie i przypisy: dr Mateusz Piskorski

Tekst pochodzi z portalu evrazia.org

____________________________________________________________________

1 INSOR – Instytut Współczesnego Rozwoju, liberalny think-tank kierowany przez I. Jurgensa, z D. Miedwiediewem na czele Rady Politycznej – przyp. tłum.

2 Natalia Timakowa (ur. 1975) – dziennikarka, od 2000 r. pracownica Administracji Prezydenta, od maja 2008 r. – rzeczniczka prasowa prezydenta – przyp. tłum.

3 Igor Jurgens (ur. 1952) – ekonomista i biznesmen, wiceprezes Grupy Inwestycyjnej „Renaissance Capital”, członek Izby Społecznej i Rady Wsparcia Rozwoju Instytucji Społeczeństwa Obywatelskiego i Praw Człowieka przy Prezydencie FR – przyp. tłum.

4 Jewgienij Gontmacher (ur. 1953) – profesor nauk ekonomicznych, członek władz INSOR i Kongresu Żydów Rosyjskich – przyp. tłum.

5 Borys Berezowski (ur. 1946) – biznesmen oskarżony o oszustwa i pranie brudnych pieniędzy, uzyskał azyl w Wielkiej Brytanii – przyp. tłum.

6 Michaił Chodorkowski (ur. 1963) – biznesmen odbywający karę 13 lat pozbawienia wolności w związku z wyrokami za oszustwa podatkowe i manipulacje finansowe– przyp. tłum.

7 WCIOM – Wszechrosyjskie Centrum Badania Opinii Publicznej, spółka akcyjna zajmująca się prowadzeniem badań społecznych – przyp. tłum.

8 FOM – Fundacja „Opinia Publiczna”, organizacja analityczna o charakterze niekomercyjnym, współpracująca z Administracją Prezydenta – przyp. tłum.

9 Tina Kandelaki (ur. 1975) – rosyjska dziennikarka gruzińskiego pochodzenia, występowała w reality show, współwłaścicielka Grupy „Apostol Media” – przyp. tłum.

10 Wladislaw Surkow (ur. 1964) – pierwszy zastępca szefa Administracji Prezydenta, od 1999 r. pracownik AP, twórca projektów „Jedna Rosja”, ruch „Nasi”, członek rady Funduszu „Skałkowo” – przyp. tłum.

11 Aleksiej Kudrin (ur. 1960) – w l. 2000-2011 minister finansów, podał się do dymisji i podjął krytykę władz z pozycji monetarystycznych i neoliberalnych w 2011 r. – przyp. tłum.

12 Anatolij Czubajs (ur. 1955) – jeden z czołowych reformatorów z czasów prezydentury B. Jelcyna, w l. 1992-1996 i 1997-1998 – wicepremier, w l. 1996-1997 – szef AP, członek międzynarodowej rady konsultacyjnej banku J.P. Morgan Chase & Co od 2008 r., członek rady Funduszu „Skałkowo”, prezes zarządu państwowej spółki Rosnano od 2011 r. – przyp. tłum.

13 Arkadij Dworkowicz (ur. 1972) – liberalny ekonomista, od 2008 r. doradca prezydenta – przyp. tłum.

14 Michael McFaul (ur. 1963) – politolog, profesor Uniwersytetu w Stanford, związany z Demokratami, jednak utrzymujący również dobre relacje z neokonserwatystami, autor książek poświęconych transformacjom i kolorowym rewolucjom na obszarze proradzieckim, m.in. Revolution in Orange: The Origins of Ukraine’s Democratic Breakthrough (2006, wraz z A. Aslundem), Between Dictatorship and Democracy: Russian Postcommunist Political Reform (2004, wraz z K.S. Weiss), Russia’s Unfinished Revolution: Political Change from Gorbachev to Putin (2001) – przyp. tłum.